Serię wpisów z Kalifornii postanowiłam zacząć inaczej niż zwykle, bardziej osobiście niż pisząc kolejny przewodnikowy post o tym, gdzie iść, gdzie spać albo co zjeść. Nasze 15 dni w Kalifornii bezsprzecznie możemy nazwać wyjazdem z przeżyciami i fajnymi momentami. Nie chcieliśmy tylko odhaczyć, jak największej ilości atrakcji, ale znaleźć w tej podróży jak najwięcej „swoich rzeczy”, trochę nad nimi podumać i nawet do nich powzdychać. Wpis jest kompletnie subiektywny. Z pewnością Twoje „naj” byłoby zupełnie inne niż moje. tym wpisem chciałam tylko zachęcić do bardziej osobistego traktowania podróży, bardziej jako pewnego rodzaju przeżycia, a nie tylko gonienia od punktu do punktu.
Moje 15 NAJ w Kalifornii:
1. Najładniejsze miejsce
Jeśli z całego wyjazdu miałabym wybrać takie miejsce top of the top to bez wątpliwości postawię na Joshua Tree. W pamięci pozodstanie mi na pewno piękny dom na pustyni, cisza, zaskakująca dzika przyroda, niebo pełne perseidów, czerwone pioruny w oddali i zachody słońca ze światłem wprost wymarzonym do zdjęć. Na dodatek niezatłoczony, pustynny park pełen drzew Jozuego, kaktusów oraz ciekawych formacji skalnych w akompaniamencie żaru lejącego się z nieba. To był dobry czas i miejsce, tu Kalifornia czarowała na każdym kroku. Nie było pośpiechu, były poranki na tarasie z kawą z miejscowej palarni, było powietrze o zapachu pogorzeliska i wszystko było ucztą dla zmysłów. Czas jakby się zatrzymał, a tylko spieszący się gdzieś pędziwiatr przypomniał, że świat jednak kręci się dalej swym tempem.
2. Najlepsza kawa
Kocham kawę i nie ukrywam, że jest to jeden z ważnych elementów każdej mojej podróży. Dzięki pomysłowi z postawieniem mi kawy za pomocą serwisu buycoffee.to za dostęp do relacji z Kalifornii szczególnie rejestrowałam te kawowe doznania. I może to magia całej chwili i ekscytacja tuż po przylocie do Los Angeles, ale najlepsza kawa, to była ta pierwsza kawa. Znalazlam w rejonie naszego hotelu już przed wyjazdem kawiarenkę MADLAB i po witrynie wiedziałam, że będzie to dobre miejsce na kawę. Nie pomyliłam się, moja czarna kawa z nutami wiśni i gorzkiej czekolady doskonale rozpoczęła mi Kalifornię.
3. Najciekawsza droga
Amerykańskie drogi chyba wszystkim kojarzą się z drogą przez nigdzie, gdzie po prawej i lewej mijamy wyludniony bezkres, nie spotykamy na niej nikogo, nie mijamy innych aut. Zdaje się, że jesteśmy tylko my sami i to, co przygotowała dla nas natura. Takie amerykańskie wyobrażenie drogi ziściło się nam w Kalifornii na Drodze 178 między Trona a Panamint. Pokonywaliśmy tę drogę pod wieczór z południa na północ. Gorące słońcem kładło na górach złote cienie, ten pustynny krajobraz otulony suchy, palącym powietrzem zdawał się być po prostu wręcz nierzeczywisty. Coś jakby oglądało się samemu obraz w pustej galerii.
4. Największy przypał
Już pierwsze chwile w Los Angeles mocno mnie oszołomiły. Wiedziałam, że będę mieć niedosyt i chciałam zrobić milion zdjęć. Jestem człowiekiem, który chodzi z dwoma telefonami, aparatem, otwartą torebką i z kubkiem kawy w ręce. Nie inaczej było tego drugiego poranka w Hollywood. Wstałam o świcie, wzięłam kawę w hotelu na wynos, potem siadłam na ławkach na zewnątrz, wrzuciłam relację na Insta i ruszyłam na fotki. O tej wczesnej porze miasto nieśmiało przebudzało się ze snu. Minęłam bezdomnego chłopaka z jakimś wózkiem. Zwróciłam na niego jakoś tak mimowolnie uwagę. Przeszłam z 500 m, spotkałam tego samego chłopaka. Spytał, czy mieszkam w tym i tym hotelu. Odpowiedziałam, że tak. Możecie sobie wyobrazić moją minę, gdy wyjął ze swojego wózka mój prywatny telefon i powiedział, że zostawiłam go pod hotelem. Poczułam się jak kretynka. Nie przestawałam mu dziękować. Bez tego telefonu bez wątpliwości byłaby kompletna katastrofa.
5. Największe spełnione marzenie
Kalifornia upłynęła mi pod znakiem kilku spełnionych marzeń. Jednak tymnajważniejszym było niewątpliwie przejście się mostem Golden Gate. Most od początku się kompletnie chował przede mną we mgle, jakby nie chciał, żebym go zobaczyła z oddali. Zafundował mi totalnie dramatyczny klimat do zdjęć. Proszę Państwa, to jest cud inżynierii, a mnie takie rzeczy wzruszają. Bo to „człowiek” dokonał tego cudu swoją wiedzą, talentem, siłą i pracą. Ze łzami w oczach i splątanymi od wiatru włosami szłam i podziwiałam. I trochę mi zawsze przykro, że mało, kto nad wielkimi rzeczami dziś chce podumać, chociaż 5 sekund. Tylko zrobić zdjęcie i uciekać. A przecież Golden Gate jest taki piękny i taki niesamowity.
6. Najbardziej nieoczekiwana sytuacja
Tak się nam zdarzyło, że zmieniliśmy troszkę trasę przejazdu i znaleźliśmy się blisko historycznej Route 66. Grzechem byłoby nie przejechanie się zatem chociaż kawałkiem tej trasy. A jak w trasę to i kawa by się przydała. I skoro jest w pobliżu kawiarnia o nazwie Route 66 Cafe, to wszystko zdaje się być idealnie. Ale zaraz, zaraz, czy my oby nie znaleźliśmy się nagle na bramkach wjazdowych do bazy wojskowej? Owszem. Przesympatyczny żołnierz na komentarz Rafała, że chyba źle pojechaliśmy, odpowiedział: I think so, Sir. Wylegitymował nas z paszportów i pożyczył miłego dnia z pełnym uśmiechem na ustach. Pewnie nie my pierwsi wiedzeni GoogleMaps zajechaliśmy właśnie pod tą bramkę. Ku przestrodze, kawiarnia Route 66 Cafe owszem jest, ale właśnie na terenie bazy.
7. Najdłuższa kolejka i po co
Dość łatwo nam szło w tej podróży i bez kolejek, aż do momentu, gdy zapomnieliśmy, że jest sobota i na późne śniadanie w San Francisco wybrałam nam popularne miejsce. Kolejka była dość spora, a ciągle dochodzili nowi ludzie. Lokal nazywał się Heist i wybrałam go, ponieważ miał wysokie oceny w Google, ale także znajdował się nam bardzo po drodze. Co prawda wystać trzeba było swoje, ale było naprawdę warto. Wegańskie burrito ze śniadaniowej karty zmiotło mnie z podłogi. Było przepyszne, sycące i na pewno zapadnie mi w pamięć na dłużej. Zatem Drodzy Państwo: jak na śniadanie w San Fran, to tylko do Heista.
8. Najznakomitsza architektura
Architektura towarzyszy mi zawsze w podróżach, w końcu jestem zagorzałą wielbicielką miast. Nie będę ukrywać, że największe wrażenie z widzianych przez nas budynków, zrobił na mnie budynek Filharmonii w Los Angeles, czyli Walt Disney Concert Hall. Zaprojektowana przez architekta Franka Gehry’ego, Walt Disney Concert Hall jest uznanym na całym świecie zabytkiem architektury i jedną z najbardziej wyrafinowanych akustycznie sal koncertowych na świecie. Urzekła mnie szczególnie bryła budynku oraz nieregularna i nieoczywista elewacja. Przypomina trochę srebrne żagle. Szkoda, że było za późno by zajrzeć do środka, ale wpisuję to sobie na listę, gdy tylko do LA wrócę w przyszłości.
9. Najlepszy komplement
Kto nie lubi usłyszeć komplementu na swój temat? Myślę, że każdy. Amerykanie są bardzo uprzejmym narodem, zagadują, proszą, dziękują, pytają, jak się masz. Z 2 podróży do USA mogę już powiedzieć, że jest pewna reguła. Najczęściej dostaję komplementy odnośnie sukienek i włosów. Z tej podróży zapamiętam sobie i będę się uśmiechać do komplementu, który usłyszałam, stojąc na pasach przy poczcie, w której pracował kiedyś Bukowski. Ze stojącego na czerwonym świetle auta doleciało do mnie:
„I like your hair”
I nie ukrywam, że zrobiło mi to ten pierwszy dzień w LA, jak i cały wyjazd.
10. Najwięksi detektywi
Miałam na swojej liście od zawsze odwiedzenie grobu mojego ulubionego pisarza Charlesa Bukowskiego. Nie byłojednak wcaletak łatwo odnaleźć Buka. Niby w internecie są wskazówki, ale szukanie tej konkretnej małej kamiennej płyty, wśród morza takich samych jest nie lada detektywistycznym zadaniem.
Charles spoczywa na cmentarzu Green Hills Memorial Park w Rancho Palos Verdes, w sekcji Ocean View, miejsce 875. Co ciekawe, na cmentarz można wjechać samochodem. Trzeba kierować się w aleję Bay View, potem w lewo w Avalon Drive. Na krawężniku po lewej znajdziecie namalowany na niebiesko numer 911 a kawałek dalej ptaszka z budką. Na wprost pod górkę jest drzewo, musicie iść w jego stronę. Bukowski leży jakieś 3 m poniżej tego drzewa. Na betonowych reperach zanotowano 4 numery w różnych kierunkach. Jest to mocno nieprecyzyjny system i jedyne co, to pozwala mniej więcej sprawdzić, czy jesteśmy w dobrej setce. Grób Bukowskiego nie wyróżnia się absolutnie niczym, a nazwa Ocean View też może być myląca, bo raczej daleko stąd do widoku na ocean. Pewnie wiele osób myśli też, że stoją tam wiecznie butelki po alkoholu i że będzie się to miejsce wyróżniać. Nic z tego, wszystko jest na bieżąco sprzątane.
11. Największe odkrycie kulinarne
Moim największym odkryciem kulinarnym w Kalifornii wcale nie było jakieś egzotyczne połączenie smaków, czy skomplikowana potrawa. Upały sprawiały, że pochłanialiśmy płyny w każdej ilości. Ale ile można pić wodę? Dla mnie zawsze dobrą alternatywą do nawodnienia są też warzywa i owoce, na przykład taki arbuz. Ucieszyłam się, gdy znaleźliśmy na naszym gorącym szlaku pana z owocowym straganem, który po prostu kroił i sprzedawał świeże owoce spod tęczowej parasolki na ulicy. Wzięliśmy arbuza skropionego limonką. Zwariowałam. Tak proste połączenie smakowe, dawało doskonałe orzeźwienie. Słodycz arbuza przełamana kwasem z soku limonki będzie moim Kalifornia smakiem na zawsze. Spróbujcie koniecznie. I jakoś tak wyszło, że nie mam odpowiedniego zdjęcia.
12. Najbardziej klimatyczne osiedla
Palm Springs jest tak klimatyczne, że wydaje Ci się, że to nie życie a film. Nie bez przyczyny swoje domy mieli tu choćby Frank Sinatra czy Liberace. Wyobraźcie sobie tylko te niskie białe, stylowe domy z basenem i kolorowymi drzwiami położone na pustyni. Temperatury sięgają tu zenitu, palmy dają znikomy cień, klimatyzacja pracuje na pełnych obrotach. Jest pustynia, te domy, kilka ulic z rzędem palm i widok na góry. Gdybym była obrzydliwie bogata, miałabym dom w Palm Springs i spędzała tam zimy. Ależ mnie się tam podobało. Szczególnie okolice ulic E Sierra Way, Yosemite, Alhambra, Murray Canyon Drive. Śmigajcie też do kina na „Don’t worry Darling„, który kręcony był właśnie w Palm Springs.
13. Najbardziej amerykańskie ciasto
Do kultowego, jak się okazało, Peggy Sue’s 50’s Diner, pewnie nie trafilibyśmy, gdyby nie przygoda z kawiarnią na terenie bazy wojskowej. Nie sama Kalifornia, ale w ogóle całe Stany Zjednoczone kojarzyły mi się zawsze z szarlotką i taką stylową gospodynią domową, która prezentuje ją na obrusie w kratkę. U Peggy Sue czas się jakby zatrzymał. Jest dokładnie tak, jak było według moich wyobrażeń za czasów Elvisa Presleya. To jest bardzo fajny lokal i na jedzenie w trasie, i na kawę i na taką filmową randkę. Ale miało być o szarlotce. Grubo pokrojone jabłka, rozpływające się ciasto, uczciwa porcja i lekko kwaskowy smak. Kawa bardzo dobra. Pani Peggy Sue, fajnie było u Pani.
14. Największe zaskoczenie
Ostatnie na świecie, z czym kojarzy mi się pustynia, to powódź i podtopienia. Okazało się, że mało człowiek wie jednak o świecie, bo takie właśnie zjawiska nierzadko występują na terenie pustyni Mojave. Już w drodze do Joshua Tree dostaliśmy wszelki komunikaty o spodziewanych gwałtownych deszczach, które poskutkują lokalnymi podtopieniami. Co prawda ostatecznie nie było aż tak źle, ale jednak zobaczyć głębokie kałuże na terenie tak suchym i gorącym było dla mnie największym zaskoczeniem. Jest to też pewna wskazówka ode mnie. Warto podróżując w te rejony, sprawdzać pogodę z niewielkim wyprzedzeniem. Może się bowiem okazać, że niektóre drogi w Kalifornii będą zamknięte właśnie na skutek ulew.
15. Największe sci-fi
Gdyby ktoś zamknął mi oczy i otworzył je pod Trona Pinnacles pomyślałabym, że gram w filmie science-fiction. Wszystko za sprawą opustoszałego, pustynnego terenu w wielkim nigdzie, pośrodku którego, jak gdyby nigdy nic wyrosły stożkowe, szpiczaste, nieregularne skały. Byliśmy tam praktycznie sami. Tak myślę sobie, że nocą to miejsce musi być jeszcze bardziej odjechane, gdy niebo jest pełne gwiazd. Serdecznie polecam. Mam wrażenie, że to nie jest topowa atrakcja, a zdecydowanie mogłaby.
16. Najpiękniejsza księgarnia
Nazwać The Last Bookstore nazwać tylko księgarnią, byłoby pewną nieuczciwością w stosunku do tego niezwykłego miejsca. Przechodząc przez drzwi tego miejsca, zostajesz zaproszony do swego rodzaju zaczarowanego świata. Wyszperać można tutaj na pewno ciekawe albumy czy płyty winylowe, ale to nie wszystko. Znajdziemy tu ponadto dział z kryminałami, który przypomina celę z „Milczenia owiec”. Księgarnia ma bardzo oryginalny wystrój, a niektóre jego elementy przenoszą nas w inny wymiar, trochę do baśni, trochę w inne czasy. To jedno z tych miejsc, z których nie masz ochoty wychodzić, nieustannie coraz to nowe rzeczy przyciągają wzrok i intrygują.
17. Najbardziej przereklamowane miejsce
Na blogach i kontach na IG przeczytałam, że El Matador to piękna plaża w okolicy Malibu. Podobno tłumnie przyjeżdżają tu wszelcy influencerzy, aby zrobić tu fajne zdjęcia. Oczekiwałam zatem spektakularnej plaży, innej niż te w okolicy, czegoś naprawdę WOW. Ale zachwytu nie było początku. Plaża jak plaża, do tego kilka skałek wystających z oceanu, coś w stylu plaż w Portugalii. Szczerze, nic nadzwyczajnego. Nadzwyczajne faktycznie było to, że influencerki rzeczywiście tu przychodzą i dzieje się. Na Instagramie pod lokalizacją El Matador królują 2 trendy zdjęciowe: pierwszy to negliż, a drugi to zdjęcia w parach. Ani jednym, ani drugim się nie zajmuję, więc zupełnie nie dla mnie miejscówka. Poza tym to tak naprawdę przeciętna plaża.
18. Największe wzruszenie
Często doznaję wzruszeń podróżniczych, to fakt. Jednak to pożegnanie przed odejściem na emerytura na lotniskowcu USS Midway w San Diego nie tylko doprowadziło mnie do łez, ale zapisze się również w historii mojego życia jako szczególne. Na emeryturę odchodził czarny dowódca, który swoją przemowę zaczął od zrobienia sobie drinka ze składników, które przyniósł sobie w przenośnej lodówce. Były przemowy, wspominki z misji, okrzyki, oklaski, chwile patosu, patriotyczne amerykańskie uwielbianie dla ojczyzny, podziękowania dla rodziny. Dosłownie jak w filmie. Było amerykańsko na wskroś. Można sobie było po prostu stać, słuchać, patrzeć i robić zdjęcia. Ja tak właśnie robiłam, a dodatkowo ocierałam łzy pod okularami. To był moment, taki dar od losu dla mnie, bo przecież skąd ja mogłabym się normalnie znaleźć na takim wydarzeniu. Mam nadzieję, że Chief Mike White będzie miał dobra emeryturę.
19. Najznakomitszy vibe
Od LA nie oczekiwałam nic. Jednak w miarę planowania typowo „pod siebie” poczułam, że się dogadamy. I szczerze, nie ma takiego klimatu i vibe nigdzie w Kalifornii jak w Los Angeles. Nie będę Was przekonywać, że jest pięknie, bo nie jest. Na ulicach leżą bezdomni, śmieci, nie zawsze pachnie, a w metrze spotykasz totalnie odjechanych ludzi. Boleśnie zderzają się tutaj filmowe wyobrażenia o bogatym, pełnym gwiazd mieście z codziennymi problemami tej metropolii, a równocześnie nigdzie jak tu wśród dźwięków zakorkowanych ulic nie słychać trzasku spełnianych i niespełnianych marzeń. Jest coś tak dziwnie ekscytującego i smutnego zarazem, że możesz tu wygrać życie lub je totalnie przegrać.
Pojechałam zwiedzać z otwartą głową, nastawiona na zdjęcia, bo ja uwielbiam syf miejski i te niepiękne klimaty. Zaczęliśmy najgorzej, czyli od jazdy metrem i od Downtown, a ja nie przestawałam się uśmiechać do zjawisk, ludzi i miejsc na ulicy, chłonęłam wrażenia jak gąbka. Uwielbiam miasta, a Los Angeles dostarczyło mi pięknego światła, murali, palm na ulicach, świetnej architektury i kontaktu z kulturą, której nie mam na co dzień oraz możliwości styku z pewną symbiozą bezdomnych z posiadającymi zwykłe mieszkania bądź luksusowe wille. Zdaje się, że jest, jak jest, a nikt nie jest gorszy czy lepszy. Dodam do tego rap dolatujący z uchylonych szyb wielkich aut na skrzyżowaniach albo z głośników dziwnych ludzi w metrze. Czuję niedosyt. Przydałyby mi się kolejne dnia do poszwendania się zdjęciowo. Wrócę kiedyś na pewno, jak tylko nadarzy się okazja. Nie oczekuj nic, albo oczekuj, że Ci się nie spodoba.
20. Najcierpliwszy kompan
Nie ma dobrej podróży oczywiście bez dobrego towarzystwa. Nie oznacza to, że krytykuję wyjazdy na singla. Absolutnie. Moja Kalifornia nie byłoby jednak taka fajna, gdybym nie była tam z Rafałem. Ja nie jestem taka wcale pierwsza do chwalenia kogokolwiek. Cierpliwość tego człowieka do moich pomysłów zdjęciowych, zaufanie do moich planów i fakt, że uwielbia prowadzić auto, zasługują jednak na szczególne oklaski. Fajny to jest kompan podróży i jeszcze sobie na pewno gdzieś pojedziemy razem.
W Kaliforniii poniekąd zostałam mentalnie. Nie będę nawet oszukiwać Was, że jest inaczej. Oczywiście, że podobny stan towarzyszył mi po podróży na wschód USA, ale mam wrażenie, że teraz była większa podróż i bogatsza w więcej doznać. Mam już kolejne plany na wypady do Stanów Zjednoczonych.
Jeśli podobał się Wam ten post, to godne uwagi mogą okazać się również starsze wpisy.
Dlaczego zakochasz się w Nowym Jorku?